Mama tańczy nad przepaścią. Felieton

Czasem mam wrażenie, że moje obecne życie, opiera się na kurczowym chodzeniu po linie. Linie, która jest zawieszona między dwiema wysokimi górami. Jedna z nich to moje dzieciństwo, a druga to spokojna starość. Widzicie to, nie?

Pode mną przepaść tak głęboka, że nie wiem, kiedy miałabym dotknąć ziemi i poczuć stabilny grunt pod stopami. Ciągle mocno balansując, powtarzam sobie – „tylko nie patrz w dół…”.

Im docieram dalej, tym lina huśta się na boki coraz mocniej. Podmuchy ludzi, których spotykam na swej drodze rzadko wieją w plecy. Mój tato od urodzenia powtarzał mi, że jestem artystką. Mam „to coś” i życie będę widziała z innej perspektywy. Będę dostrzegała rzeczy, których inni nie widzą. Gdy moje ego zostało przez niego połechtane i dostawałam skrzydeł z samo zachwytu ze swojej wyjątkowości, wtedy dodawał z uśmiechem: „Niestety Kamilko, to Twój dar… i on będzie Twoją kulą u nogi, bo ludzie nie będą Ciebie rozumieć i nie będą nadążać za Twoimi pomysłami”.

Cóż… jak powiedział, tak się stało.

Znajomi i rodzina nigdy nie rozumieli moich wyborów. Na szczęście to właśnie rodzice zamykali oczy, nie protestowali i byli dla mnie całym wsparciem. Moje wybory najczęściej były podejmowane pod wpływem chwili albo bez argumentów. Po prostu, kierowałam się sercem tudzież intuicją. Tak jak 4 miesiące temu, gdy pijąc kawę o 6 rano w sobotę, wzięłam telefon do ręki i nie wiedzieć czemu otworzyłam portal z ogłoszeniami. Zaczęłam przeglądać oferty psów. Jeszcze tego samego dnia o 14:00, pan spod Kłodzka przywiózł mi (pod Wrocław) roczną suczkę Husky! Mogłoby się Wam wydawać, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Jednak okazało się, że suczka jest bardzo wycofana. Byłam jej 3 właścicielem. Nie znałam jej przeszłości. Przez 2 dni nie chciała do mnie w ogóle podejść. Była bardzo nieufna i zachowywała się jakby, ktoś chciał jej nauczyć twardej dyscypliny.

A co NAJWAŻNIEJSZE, w domu miałam już pod swoją opieką emocjonalnie podchodzącego do wszystkiego niejadka-4-latka, 2-latka zaczynającego swój egzystencjonalny bunt i roczne dziecko, które musiałam odstawić od piersi i posłać do żłobka – nie wiem, czy mam się tu z siebie śmiać czy płakać?

Na studiach nie korzystałam zbytnio z życia studenckiego.

Może dlatego, że wyszalałam się już za czasów gimnazjalno-licealnych? Stwierdziłam, że lepiej studiować i pracować, być aktywną społecznie. To tak wartościowo brzmi. Wierzyłam, że zaowocuje to w przyszłości. Na studiach magisterskich z Architektury Krajobrazu, całkiem spontanicznie poszłam na studia podyplomowe, które były finansowane z Funduszy Europejskich. No jak za darmo, to grzech nie skorzystać! To nic, że nie wiedziałam po co mi Odnawialne Źródła Energii i Gospodarka Odpadami. Przecież, zawsze może mi się ta wiedza na coś przydać.

Zaraz po studiach wzięłam ślub. Mimo, że z mężem znaliśmy się od dziecka, to nasza miłość nie do końca była taka oczywista i prosta. W podstawówce tańczyłam z nim polkę w zespole tanecznym – robił mi laurki. Nasze drogi ciągle się przeplatały, ale każde z nas miało swoje życie. W końcu na początku studiów, gdy mój pierwszy długoletni związek chylił się ku końcowi, ON – mój mąż – zabrał mnie do parku z kartonem pizzy. Posadził na ławce i stanął przede mną mówiąc: „Kamila, dobrze wiesz, że i tak będziesz moją żoną”. Cóż za bezpośredniość! Jego zalotny uśmiech sprawił, że odebrało mi mowę. Wtedy zrozumiałam, że tak właśnie się stanie. To jedyny mężczyzna, który znosił mój władczy charakter i potrafił nad nim zapanować. Znał mnie na wylot. Był moim przyjacielem, ale zawsze była między nami chemia. Trochę to taka filmowa historia miłosna. Szybko mi się oświadczył i po roku wzięliśmy ślub. Tyle co skończyłam studia. Mieliśmy po 25 lat.

Zaraz potem, zatrudniłam się na etat w dużej firmie, totalnie nie związanej z moim wykształceniem. Chciałam poczuć się stabilnie, i że wreszcie dotknęłam ziemi. Moje życie zaczęło się układać DOKŁADNIE TAK jak sobie wszystko zaplanowałam… uff.

Zaszłam w ciążę. Z pomocą i wielkim wsparciem mojego taty, z mężem zaczęliśmy budować dom. Mieszkaliśmy wtedy z małym dzieckiem u moich rodziców. Z resztą blisko nich kupiliśmy, też działkę. Sami wyszli z inicjatywą, żebyśmy nie tracili pieniędzy na wynajem tylko przeznaczali bieżące fundusze na budowę.

Cały swój czas poświęcałam TYLKO dziecku. Przecież nadal mieszkałam u rodziców, więc zawsze miałam ugotowane i poprane. Dlatego synkowi co rusz wymyślałam nowe, kreatywne zabawy. Zabierałam na wycieczki. Synek przesiadywał ze mną na budowie. Brudziłam się z nim i śmiałam. A gdy wieczorem zasnął, zostawał z babcią, bo gdy mąż wracał z pracy, szliśmy na budowę. Wtedy ja, kobietka w wielkich budowlanych rękawicach na dłoniach kręciłam zbrojenie pod fundamenty, układałam rurki i styropian pod podłogówkę, malowałam ściany, sama składałam meble do kuchni. Kolejna ciąża mi w tym nie przeszkadzała. Po 2 latach dom był (prawie) skończony. Gdy się przeprowadziliśmy, po miesiącu pojawił się drugi syn. To był moment, w którym NAPRAWDĘ DOROSŁAM. Już nie miałam mamy „pod dachem”. Jak sama nie ugotuję, to nie będziemy mieli co jeść. Problemy i obowiązki zaczęły narastać. „Jak te kobiety to robią jak mieszkają same i nie mają żadnej pomocy?”

Najstarszy syn zaczął bunt dwulatka. Przestał jeść – jadł tylko kaszę. Pojawiła się anemia, alergia na mleko, nadwrażliwość na zapachy i olbrzymia zazdrość o młodszego brata. Jak wielki korzeń wrosło to w całą rodzinę i wszystko zaczęło skupiać się wokół problemów emocjonalnych najstarszego dziecka – w końcu o to mu chodziło, żeby znów być w centrum uwagi. Było mi ciężko. Dodam, że obie ciąże były zagrożone. W obu miałam stany przedrzucawkowe i 2 cesarskie cięcia. Drugi syn urodził się w 35 tygodniu ciąży, ale był nad wyraz duży i nie miał żadnych oznak wcześniactwa – na szczęście. Wszystkim zawsze powtarzałam, że chcę mieć dużo dzieci i całkowicie poświęcić się macierzyństwie. Dlatego było mi przykro, gdy lekarz zaalarmował, że kolejna ciąża nie wchodzi w grę.

Mąż pracował całymi dniami. Dystans między przyjaciółmi i znajomymi zaczął się powiększać.

Niby z braku czasu, ale teraz wiem, że z powodu sytuacji życiowych. W końcu o czym mogą rozmawiać studenci, którzy wrócili z ERASMUSa z małżeństwem mieszkającym na wsi i mającym dwójkę małych dzieci? Żadna z moich koleżanek nie miała dzieci. Byłam samotna i zaczęłam się zastanawiać co zrobię po urlopie macierzyńskim? Nic nie przychodziło mi do głowy. Pamiętam tylko jak skręcało mnie w brzuchu na myśl o powrocie do pracy na etat. Rozwiązanie miało przyjść niebawem.

Niecałe 5 miesięcy po drugim porodzie, wstałam rano i zaczęłam się przyglądać swojej twarzy w lustrze. To było dziwne! Moją uwagę przykuła cera… „To jest niemożliwe.” Tego dnia jechałam ze starszym synem na USG brzucha. W przyszpitalnej aptece kupiłam test ciążowy i gdy tylko syn chciał skorzystać z toalety, stwierdziłam, że nie będę czekać. Z dwulatkiem u boku czekałam na wynik testu. Ha…miałam w tym spore doświadczenie. Gdy tylko pojawiła się delikatna poświata drugiej kreski… uśmiechnęłam się. Zesztywniałam. Przestałam oddychać i miałam migawkę całego swojego życia przed oczami. Zabrzmi to śmiesznie i prymitywnie, ale do dziś nie wiem jak to się stało! Trzecia ciąża była ciążą baaardzo wysokiego ryzyka. Groziło to moją śmiercią i dużym prawdopodobieństwem, że dziecko urodzi się przed 30 tygodniem… nie mówiąc o ryzyku rozejścia się blizny po niedawnym cięciu.

Na wieść o trzeciej ciąży, nie raz spotkałam się z gratulacjami typu: „Super! Teraz będziesz miała 1500 zł +! To rata kredytu” albo „Dobrze, że to trzeci chłopak – masz już ciuszki.” – Zostawię to bez komentarza.

A jednak był jakiś dobry duszek, który dmuchał mi w plecy. Urodziłam w 37 tygodniu całkowicie zdrowego, trzeciego chłopca.

Zaraz po porodzie było mi bardzo trudno. Jestem osobą z natury temperamentną i wybuchową. Lubię kontrolować swoje życie. A tu? Bezradność. Prześladowały mnie myśli, że nie tak miało wyglądać macierzyństwo. Dzieci miały jeść wszystko co im zdrowego ugotuję. Miałam spędzać z nimi kreatywnie czas! Bawić się z nimi. Uczyć i śmiać się razem. Coś, na co czekałam całe życie… Czułam rozczarowanie. Szlak mnie trafiał, jak widziałam szczęśliwe matki na blogach, które tak świetnie radzą sobie z macierzyństwem i czują się spełnione. Te dzieci takie uśmiechnięte na zdjęciach. Zamiast motywacji, czułam, że pogrążam się w jeszcze większej depresji. Choć bardzo chciałam coś zmienić, to fizycznie z trójką maluchów przy boku nie dawałam rady! Nie mogłam ich zabrać nawet na plac zabaw. BEZRADNOŚĆ, BEZRADNOIŚĆ, BEZRADNOŚĆ. Jedno dziecko swym płaczem, budziło drugie. Gdy jedno karmiłam, drugie wchodziło na schody, a trzecie płakało, że chce do mamy. Nauczyłam się nawet karmić piersią, gotować jednocześnie i nogą podawać sobie pieluchę, która mi spadła – musiało to przekomicznie wyglądać.

Przy dzieciach nauczyłam się, że plany szybko się zmieniają. Nie mogłam tego zaakceptować.

Zawsze miałam wszystko poukładane. Przez to wpadałam w szał.  Z trudnością przychodziła mi nauka bycia elastyczną. Nad życie kocham swoich synów! Ale siedzenie w domu z nimi (bynajmniej obecnie) to krzywda dla nas wszystkich. Oni też mają swoje charakterki i pokłady energii. Płakałam, jak dochodziło do mnie, że Panie w przedszkolu dają moim chłopcom więcej, niż ja im mogę zaoferować. Dzisiaj, widząc tego owoce, jestem szczęśliwa i zadowolona z tej decyzji. Dzieci mają dla siebie swój czas. Sprawuje nad nimi opiekę wykfalifikowana i oddana kadra pedagogiczna. Krzywda im się nie dzieje. Rozwijają się! A popołudniu wracają szczęśliwe i utęsknione za mamą. Najpiękniejszy widok to ich uśmiech na twarzach, gdy mnie widzą.

Właśnie skończył mi się mój ostatni urlop macierzyński. Moje dzieci chodzą do prywatnych przedszkoli i żłobka. Nie z wyboru. W mojej gminie po prostu nie ma publicznych placówek. Opłata trzech prywatnych punktów opieki kosztuje tyle co zarabiam na etacie + dokładam na dojazdy. Jeszcze pracuje w takich godzinach, że nie ma kto odebrać i się nimi zająć, dopóki mąż wróci z pracy. Stoję przed wyborem. Urlop wychowawczy? Zwolnić się? Zarabiać przecież muszę. Piątka osób nie wyżyje z jednej pensji. Poza tym tu przede wszystkim chodzi o mnie! Ja nie mogę nic nie robić.

Przez ostatnie 2 miesiące szukałam pracy nie tylko w swoim fachu. Byłam na dwóch rozmowach rekrutacyjnych. Pierwszy raz w życiu usłyszałam „Pani inżynier? Czego Pani tu szuka? Nie ma dla Pani satysfakcjonującej pracy w zawodzie?” Zrobiło mi się totalnie głupio. Ja tylko szukałam stabilnej pracy, która będzie przynosić mi satysfakcję i pieniądze by przeżyć. Przed żadnym pracodawcą nie ukrywam faktu, że mam trójkę małych dzieci. Uważam, że to mój duży atut. Matka, która ma małe dzieci niekoniecznie będzie chodziła na zwolnienia! Ona przecież też potrzebuje samorealizacji i wyjścia do ludzi! Poczucia stabilizacji, chociażby finansowej. Taka kobieta będzie szanowała swoją pracę, bo nie może pozwolić sobie na jej utratę czy lawirowanie między pracodawcami. Wystarczy jej dać szansę, dać możliwość bycia elastyczną i DOCENIĆ, a zobaczycie co taka MATKA jest w stanie zdziałać. Czyż tak nie jest? Wy kobiety wiecie to najlepiej. Ja widzę same plusy. Jeśli będę miała taką możliwość (a tego sobie życzę) to w pierwszej kolejności zatrudniłabym kobietę, która ma dzieci.

Pod koniec studiów, dorabiałam sobie w ogrodach. Tym sposobem opłaciliśmy z mężem część wesela. Moje podziękowania należą się szkółce roślin w Marcinkowicach, gdzie odbywałam na początku studiów praktyki studenckie. To właśnie córka właścicieli (dziś moja koleżanka), zapytała się czy nie chcę jej pomóc w pielęgnacji ogrodów. Zaczęło się od wyrywania chwastów. Pocztą pantoflową rozchodziła się jak świeże bułeczki informacja o moim poświęceniu w ogrodach. Zaczęłam przycinać krzewy, drzewa. W praktyce poszerzałam swoją wiedzę na temat chorób i warunków uprawy roślin. Widziałam wtedy potencjał w zbudowaniu swojej firmy ogrodniczej. W końcu bezmyślnie wybrany kierunek studiów – tylko dlatego, że BAŁAM SIĘ złożyć papiery na zwykłą architekturę – na coś się przydał. Miałam klientów, którzy do mnie wracali. Niesamowicie się rozgorączkowałam. Myślałam o założeniu swojej firmy ogrodniczej. Byłam jednak jeszcze chyba zbyt młoda i za mało pewna siebie. Co o życiu wie 23-latka? Wystarczyło kilka słów od bliskich osób, że jestem kobietą i praca fizyczna nie jest dla mnie, że „sama nie dam rady”, „potrzebuję do tego mężczyzny”. Zrezygnowałam. Czułam żal, że nie jestem tak silna. Dosłownie żal, że jestem kobietą. Jedyne co pozostało to uczucie, że muszę coś wszystkim udowodnić. Wtedy zorientowałam się, że nie potrafię podporządkować się światu i jestem stworzona do samozatrudnienia. Nie wiedziałam tylko czym się zajmę. To było 5 lat temu. Wtedy też chcąc zmienić swoje życie, natknęłam się na słowo METANOJA. Sprawdziłam znaczenie tego słowa, które w skrócie oznacza radykalną odnowę życia, inny sposób myślenia i postępowania. Niemal od razu w mojej głowie pojawiła się kombinacja słów związana właśnie z ogrodami i architekturą krajobrazu – ZIELONA METANOJA. Zielony, czyli kolor natury oraz roślin, symbolizujący harmonię. A przytoczone wcześniej słowa mojego taty – „widzisz świat inaczej” – spięły wszystko w całość! Zielona metanoja to odmienny sposób patrzenia na roślinność. Voilà! Jednak młody wiek, macierzyństwo i sztuka przetrwania sprawiły, że Zielona Metanoja poszła w odstawkę.

Obecnie, po 5 latach okazało się, że dziwne zbiegi okoliczności dają nam szansę do pójścia naprzód.

Impulsywne kupno psa okazało się strzałem w dziesiątkę. Suczka jest nam wdzięczna i wydaje się szczęśliwa. Jest naszym rodzinnym terapeutą.  Reguluje zazdrość i napięcie między dziećmi. Mężowi przy niej odpuszcza stres związany z pracą w finansowym korpo. A ja mam motywację, żeby wychodzić na samotne, spokojne spacery, na których uspokajam się, zbieram inspiracje i poszukuję materiałów do swojej pracy. To właśnie tu znalazłam pomysł na swoją działalność! Pewnego ranka, przy polnej drodze znalazłam górę odpadów zielonych z czyjegoś ogrodu. Gdyby nie przypadkowe studia podyplomowe związane z gospodarką odpadami, pewnie bym nie zwróciła na nie uwagi. To te studia zbudowały moją wrażliwość na „śmieci”. Nauczyły recyklingu oraz upcyklingu. A ja przecież patrzę na świat inaczej. Nie zastanawiając się wzięłam pod pachę tyle gałęzi i ścinek, ile zdołałam unieść. Z psem na smyczy szłam przez wieś. Tak kolejny puzzel mojej układanki odnalazł swoje miejsce. Wymyślona przeze mnie niegdyś nazwa „firmy” otrzymała nowe znaczenie. Zielona metanoja to odmienny sposób patrzenia na roślinność, któremu przyświeca idea ekologii i upcyklingu. Tak moi drodzy! Wy wyrzucacie, a ja zbieram.

Próby zmiany pracy na bliższą mojego miejsca zamieszkania, czy w innych godzinach niestety nie przyniosły pozytywnego efektu. To też jest dla mnie znak. Czuję całym sercem, że to jest TEN moment, by zacząć swój biznes. Jestem gotowa podjąć się tego ryzyka. Tego nauczyły mnie zagrożone ciąże, nieplanowane sytuacje życiowe, brak finansów, dysharmonia w rodzinie, urwane kontakty ze znajomymi, depresja, złamana ręka dziecka albo jego operacje związane z wyciagnięciem ciała obcego z oka, płaczące dzieci, bezradność, nieprzespane noce od kilku lat… To jest poświęcenie i wiara w słowa, które cicho szepcze do nas serce. Nie zastanawiając się, za resztki swoich oszczędności, postanowiłam zrobić sobie sesję wizerunkową do ZIELONEJ METANOJI. Szukając fotografa natknęłam się na Gosię z Fotograficznie Magicznie. Jak kogoś szukam do współpracy, to patrzę na jego zdjęcie i opis osoby. Byłam pewna, że to JEJ chcę to zlecić. Poczułam, że ma duszę artystki i mnie zrozumie. Nie miałam zdjęć do portfolio. Wpadłyśmy razem na pomysł, że sama przygotuję scenografię do swoich zdjęć. Tak zrodził się kolejny pomysł. Niesamowite! Znów się poświęciłam, włożyłam w te kompozycje florystyczne całe swoje serce. Po 2 tygodniach od sesji, zadzwoniła do mnie Asia ze Spot Management, która stylizowała mnie do zdjęć. Jej i Gosi bardzo podobały się moje pomysły oraz współpraca. Zaproponowały mi udział w sesji edytorialowej, gdzie stworzyłam scenografię.

Wszystko co się dzieje jest „po coś”. Chyba musiałam usłyszeć te bezpośrednie, raniące mnie słowa na ostatniej rozmowie rekrutacyjnej – „czego Pani tu szuka?” – by poczuć, że jestem więcej warta niż myślałam. WRESZCIE ułożyłam tą trudną układankę ze swoich chaotycznych, niekompatybilnych wyborów życiowych. Każda impulsywnie podjęta przeze mnie decyzja, daje mi teraz siłę i owocuje. To były moje niezgrabne ruchy taneczne, które dziś tworzą całą choreografię.

Każdego z nas życie doświadcza na swój sposób. Niech nikt nie mówi, że jeden ma lepiej, a drugi gorzej. Przecież każda z nas problem przeżywa na innej emocjonalnie płaszczyźnie. Na pewno znajdzie się ktoś, kto powie, że w mojej sytuacji rozwiązywałby problemy bezbłędnie. Zaakceptowałam jednak fakt, że ktoś może zrobić coś ode mnie lepiej, a ja mogę się od kogoś czegoś nauczyć. Chwila załamania też przynosi pozytywne skutki. Niestety dopiero z czasem. Jestem tego żywym przykładem. Moje dzieci, które przyprawiały mnie o depresję i poczucie rozczarowania, dziś dodają mi skrzydeł. Teraz muszę tylko pilnować, żeby nikt mi tych skrzydeł nie podcinał.

Moje życie opiera się na kurczowym chodzeniu po linie. Linie, która jest zawieszona między dwiema górami. Jedna z nich to moje dzieciństwo, a druga to spokojna starość. Moim marzeniem jest dotrzeć na szczyt drugiej góry z uniesioną głową i satysfakcją, że nie zmarnowałam życia ani możliwości, które mi dało. A przede wszystkim swoich talentów. Dlatego lecę rozwijać się dalej, by uskrzydlony taniec na owje linie był najpiękniejszym układem tanecznym jaki jestem w stanie wykonać. Chcę, żeby najbliższe mi osoby, a zwłaszcza moi synowie, widzieli jak trudno się po niej chodzi i ile ciężkiej pracy oraz ćwiczeń trzeba w to włożyć, by było to prawdziwą sztuką… sztuką życia. „Na linie nad przepaścią tańcz. Aż w jedną krótką chwilę, pojmiesz po co żyjesz.”

Mój tato miał rację – „Życie to zbiór przypadków. A jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz mu jakie masz plany na przyszłość.” Chciejmy wykorzystywać to, co życie już nam dało.

Życzę Wam i sobie tego z całego serca.

Kamila Jarzyńska

Kobieta złota rączka. Mówią, że trudno za nią nadążyć. Założycielka pracowni artystyczno-florystycznej ZIELONA METANOJA. Pracowała fizycznie na budowie i w ogrodach. Wybudowała dom, ma 3 synów i posadziła dziesiątki drzew. W tym roku kończy 30 lat. Mama trójki małych chłopców, która kocha pracę twórczą. Ukończyła Ogólnokształcącą Szkołę Sztuk Pięknych we Wrocławiu o profilu reklama wizualna. Jest inżynierem architektem krajobrazu. Dodatkowo studiowała Odnawialne Źródła Energii i Gospodarkę Odpadami. Ostatnio zagłębia się w scenografii florystycznej i obmyśla plan na zajęcia dla dzieci z hortiterapii.

Strona WWW: www.zielonametanoja.pl

Facebook: https://www.facebook.com/zielonametanoja

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *